Czcigodna Jubilatko, Kochana Pani Różo,
to wielki dla nas zaszczyt i jednocześnie radość, że możemy świętować Pani 100-letnie urodziny. Jesteśmy wdzięczni za spotkania z nami w szkole. Pani niezwykły życiorys, nieprzemijająca uroda, elegancja i błyskotliwa inteligencja trwale zapisały się w pamięci uczniów i nauczycieli.
Życzymy satysfakcji z życia, dobrego samopoczucia i wielu radosnych chwil każdego dnia oraz:
Sto lat, sto lat to za mało
jeszcze dwieście by się zdało
uczniowie, nauczyciele i rodzice
Szkoły Polskiej im. Jana Pawła II w Montrealu
Róża Olejniczak Kisielewska
Sybiraczka, żołnierz II Polskiego Korpusu, uczestniczka bitwy pod Monte Cassino
Wspomnienia spisane w roku 2017
Nazywam się Róża Olejniczak-Kisielewska i mam prawie 100 lat! Urodziłam się w Święcianach na Wileńszczyźnie, która obecnie, dzięki Stalinowi, należy do Litwy. W powiecie święciańskim, w Zułowie, urodził się marszałek Józef Piłsudski i chodziłam do gimnazjum Jego imienia. Moje szczęśliwe dzieciństwo przerwał wybuch drugiej wojny światowej, a już 17 września 1939 wojska sowieckie wkroczyły na nasze wschodnie ziemie pod pretekstem chronienia nas przed Niemcami. Wojskowi, policjanci i urzędnicy państwowi zdając sobie sprawę, że będą wkrótce aresztowani, przekraczali granice litewską, by tam, po złożeniu broni, zostać internowani. W tej grupie był mój ojciec – my zaś, tak jak tysiące polskiej inteligencji, zostaliśmy uznani jako wrogowie ludu i narodu ZSSR. Sowieci zaczęli deportować Polaków na Sybir. Moja Matka, mój młodszy o dwa lata brat i ja zostaliśmy wywiezieni 13 kwietnia 1940 roku.
To był drugi duży transport – tysiące rodzin podzielało nasz los. Uzbrojeni krasnoarmiejcy zbudzili nas w nocy i kazali przygotować się do wyjazdu. Pozwolili nam zabrać tylko tyle, co mogliśmy unieść, to znaczy najpotrzebniejsze rzeczy z ubrania i trochę jedzenia. Na stacji czekał na nas długi pociąg składający się z bydlęcych wagonów, w których na toaletę była tylko dziura w podłodze. Dopiero po dwóch dniach podróży pociąg zatrzymał się na bezludziu i dali nam tylko śledzie a następnego dnia wodę. Oczywiście wszyscy korzystali z okazji, by załatwić potrzeby naturalne. Często się zdarzało, że pociąg ruszał bez uprzedzenia – raz 5-letni chłopak biegnąc do pociągu upadł i koła obcięły mu głowę. Matka strasznie rozpaczała, tym bardziej że zwłoki pozostawiono na polu. W wagonie spaliśmy pokotem jeden obok drugiego na podłodze.
Wygłodzeni i wystraszeni po dwóch tygodniach przyjechaliśmy do Bulajewa w Kazachstanie na Syberii. Przeładowano nas na ciężarówki i rozwieziono po sąsiednich kołchozach i sowchozach. Nasz kołchoz nazywał się Bolszewik – wyładowano nas na błotnistym placyku, gdzie powitał nas komendant NKWD słowami “tutaj będziecie żyć i tutaj będziecie umierać”. Dookoła były lepianki z cegieł zrobionych z gliny i nawozu, było też kilka baraków, biura i świetlica. Lokalnym ludziom powiedziano, że przywieźli na roboty prostytutki z Polski. Zbliżał się wieczór i nic się nie działo, więc moja mama znająca dobrze język rosyjski, weszła do najbliższej lepianki i powiedziała mieszkającym tam Rosjankom, że jesteśmy rodzinami wojskowych, którzy są na wojnie z Niemcami, że są tu z nami nasze dzieci i starzy ludzie. Nasz widok brudnych, głodnych i zmęczonych wzbudził w końcu litość, więc zaczęto nas zabierać do nędznych lepianek pełnych pluskiew, które uwielbiały świeżą krew. Musieliśmy się codziennie meldować i zabierano nas do pracy. Ci, którzy pracowali, dostawali kromkę chleba i zupę “szczy”. Liczono nam dni pracy, ale nigdy nie dostaliśmy żadnego wynagrodzenia. Żeby żyć, trzeba było wyzbywać się z ubrań, jeśli ktoś je miał. Najwięcej pieniędzy dostawaliśmy za długie nocne koszule, które Rosjanki przerabiały na ślubne suknie.
Mój brat zakładał sidła, by łapać zające i z innymi kolegami kradł drzewo, które Kazachy wieźli z północy przez nasz kołchoz. Moja Mama wróżyła z kart – co było zabronione, więc drżeliśmy, by nas ktoś nie wydał. Robiła to tak dobrze, że Rosjanki przychodziły często, przynosząc trochę mleka, albo parę jajek, czy kawałek chleba. Tymi darami Mama często dzieliła się z potrzebującymi. Po roku udało nam się przenieść do najbliższego miasta Bulajewa. Mama dostała pracę na “elewatorze”- trzeba było przerzucać zboże, by nie zatęchło. Dostaliśmy mieszkanie w baraku i przydział węgla na opał w piecyku, na którym można było też coś ugotować. Po Rewolucji Sowieckiej wypalono wszystkie sady, więc nie było kompletnie żadnych owoców. Nasi ludzie zaczęli umierać na awitaminozę i niedożywienie – przeważnie starsi i małe dzieci.
Jest szczytem ironii, że to Niemcom zawdzięczamy uratowanie – Niemcy zaatakowały Rosję 21 czerwca 1941 i tak z dnia na dzień Rosjanie stali się naszymi sojusznikami. Rząd sowiecki ogłosił dla Polaków amnestię 13 Sierpnia 1941 – tak, jakbyśmy byli przestępcami – wkrótce nasz rząd na uchodźstwie zaczął organizować Polskie Wojsko. Już 22 sierpnia gen. Władysław Anders został dowódcą Drugiego Korpusu. Gen. Anders miał ogromne trudności w formowaniu wojska, bo Polacy byli porozrzucani po całej Rosji, w wielu wypadkach lokalne władze ignorowały amnestię, nie chcąc stracić taniego robotnika. Mój ojciec uratował się, choć był w Starobielsku i innych łagrach na północy, a w końcu na wyspie, na której ładowano ich na barki i zatapiano – uratowała go amnestia i dostał się do wojska do 5-tej dywizji. Nam – po niesamowitych przygodach, udało się dołączyć do Armii: brat dodał sobie kilka lat i zgłosił się do wojska. Ja z Mamą opuściłam “sowiecki raj” jako rodzina wojskowa 29 czerwca 1942 na statku przez Morze Kaspijskie z Krasnowodzka do Pahlavi w Persji.
Tu może należy naświetlić, jak doszło do przeniesienia Korpusu i tysięcy rodzin z Rosji do Persji. Rosjanie stopniowo zmniejszali racje żywnościowe dla formujących się oddziałów – doszło do tego, że żołnierze oddawali pół swoich racji na wyżywienie rodzin. Pod naciskiem gen. Andersa i Brytyjczyków, Stalin zgodził się, by ta “armia szkieletów” wyjechała z Rosji, tym bardziej, że stawała się dla niego coraz bardziej niewygodna. Musiał liczyć się z tym, że łatwiej będzie dla niego, by Drugi Korpus znalazł się poza granicami Rosji, gdy prawda o morderstwie 12 tysięcy polskich oficerów w Katyniu, Starobielsku i Ostaszkowie wyjdzie na jaw. Brytyjczycy zaś chcieli, by Korpus przejął ochronę pól naftowych w Iraku, czy Persji, pozwalając na przesunięcie oddziałów brytyjskich do północnej Afryki do walki z Afrika Korps.
W Teheranie wstąpiłyśmy z Mamą do PSK, czyli do Pomocniczej Służby Kobiet i zostałam przydzielona jako telefonistka do oddziału łączności. Potem – po krótkich kursach na świetliczanki – wysłano nas do Karpackiej Brygady, ale okazało się, że bardziej jesteśmy potrzebne jako “drajwerki”, czyli kierowczynie samochodu. Wylądowałyśmy po podróży przez Bagdad na kursie w Gedera w Palestynie a był to kurs nie tylko prowadzenia samochodów, ale też wszelkich napraw. Byłyśmy dumne, że księżniczka Elizabeth, późniejsza królowa, była też kierowcą w armii.
28 listopada 1943 zostałam odkomenderowana do gimnazjum w Nazarecie, żeby zrobić maturę i po zdaniu egzaminu, w sierpniu 1944, powrócić do mojego oddziału. Kilka miesięcy potem zostałam odkomenderowana do szpitala w Al-Kantara koło Kanału Sueskiego w Egipcie jako świetliczanka. Nasza świetlica miała lokalną rozgłośnię i praca była bardzo ciekawa – nadawałyśmy komunikaty polityczne, odczyty, muzykę. W świetlicy były różne gry: jak szachy, warcaby, monopol. Pomagałyśmy też żołnierzom pisać listy do rodzin albo do Czerwonego Krzyża poszukujących bliskich. Po kilku miesiącach przeniesiono nas do Almarii koło Aleksandrii do 14 Brygady Pancernej, w której służył mój przyszły mąż. Ślub nasz odbył się 9-tego września 1945 w Aleksandrii. W listopadzie przerzucono nasz oddział do Włoch, do bazy w Chieti, gdzie przez pewien czas pracowałam nadal jako świetliczanka. Wkrótce potem jednak została zorganizowana szkoła dla żołnierzy i zostałam nauczycielką. Dużo żołnierzy, a zwłaszcza ci, którzy przyszli do Korpusu po wyzwoleniu z armii niemieckiej, nie mieli skończonej nawet szkoły powszechnej.
W lipcu 1946 popłynęłyśmy do Wielkiej Brytanii, a miejscem postoju był Strood Park koło Horsham w Sussex. Tutaj zaczęto przygotowywać nas do życia cywilnego ofiarowując różne kursy. Formalnie zdemobilizowano nas 23 Kwietnia 1947 ( po pięciu latach służby). Mojemu mężowi zaproponowano objęcie funkcji kierownika obozu w Perthworth, ale moja teściowa, która dołączyła do nas z obozu cywilnego w Ugandzie, nie lubiła Anglików (uważała, że zdradzili Polaków), więc zdecydowaliśmy się na emigrację do Argentyny – o powrocie do komunistycznej Polski nie było mowy. Rodzina nasza się powiększyła, bo dołączył do nas ojciec mojego męża, kapitan, który był w obozie niemieckim oraz młodszy brat męża, który był kadetem w szkole lotniczej w Egipcie.
Mieszkaliśmy przez dziewięć lat w Buenos Aires, gdzie w 1950 urodził się mój syn, Jerzy. Wszystkie pieniądze uciułane przez te dziewięć lat straciliśmy na kupnie domu, który został przez oszusta sprzedany równocześnie aż 50-ciu osobom. W 1958 zdecydowaliśmy się na drugą emigrację – tym razem do “pachnącej żywicą” Kanady. Do Toronto z Anglii przeniósł się też mój brat z rodziną i moi rodzice. My zamieszkaliśmy w Montrealu, gdzie mój mąż dostał pracę w Air Canada.
Teraz zaczyna się smutna lista: Ojca straciłam w 1969, Matkę w 1983. W 1993 umarł mój mąż, w 2006 mój brat. Miałam trzech wnuków: średni Erik zginął w wypadku w 2009, a w 2013 umarł na raka mój ukochany syn. Został smutek i wspomnienia.
Od 2007 jestem rezydentką w Domu Seniorów Manoir Westmount, gdzie się doskonale zadomowiłam i nie poddaję się latom. Za bramką naszego patio zrobiłam ogródek kwiatowy – tam gdzie dawniej rosła mizerna trawa – dziś kwitną kolorowe kwiaty. Rezydenci Manoir ogródek odwiedzają, dziękując – a ja zaś mam ogromną satysfakcję, że mój wysiłek jest doceniany.
Jestem bardzo dumna, że w 2013 w Konsulacie RP zostałam odznaczona Złotym Orderem Polskiej Amii. Byłam kilkakrotnie zapraszana do Ambasady RP w Ottawie na różne uroczystości narodowe.
Chciałabym jeszcze na chwilę wrócić do tematu “co znaczyło PSK” – czyli pomocnicza służba kobiet. Gen. Anders włożył ogromny wysiłek w pertraktacjach z władzami sowieckimi, by jak największą ilość kobiet uratować z więzień, łagrów i posiłków. Ważną rzeczą było też uratowanie setek polskich dzieci i sierot. Dzieci były wygłodniałe, zabiedzone, schorowane i dziesiątkowane przez różne epidemie, a które wlokły się za ludnością cywilną i wojskiem. Tysiące ludności cywilnej wojsko wywiozło z Rosji. Kobiety pracowały w bardzo nieraz ciężkich warunkach w szpitalach, kuchniach, szwalniach, biurach czy w łączności. Pracowały jako nauczycielki, wychowawczynie i opiekunki. Zostały zorganizowane 3 kompanie transportowe kobiet – zdały świetnie egzamin we Włoszech dostarczając broń, paliwo czy amunicję na linię frontu. Kilka zostało odznaczonych Krzyżem Walecznych. Dużo “pestek”, jak nas nazywano, ukończyło specjalne kursy sanitarne czy łączności, a to tak ważne służby teraz w armii. Jednocześnie wspaniale zostało zorganizowane szkolnictwo podstawowe i ogólnokształcące. Tworzenie szkół przy wojsku było unikatem i novum na skalę światową. Już w Rosji powstała Szkoła Junaczek w 1941, a potem przemianowana na Szkołę Młodszych Ochotniczek.
PSK pracując w szpitalach, w transporcie, w łączności, czy w kantynach, była ważnym kółkiem w maszynie wojennej. Niestety – mimo ogromnego włożonego wysiłku, zakończenie wojny przyniosło nam rozczarowanie. Po demobilizacji nie mogłyśmy wrócić do opanowanej przez komunistów Polski – pozostała obczyzna i tułactwo. Ale nie załamałyśmy się i w różnych krajach naszej emigracji nadal pracowałyśmy, tworząc związki, organizacje, szkoły lub popierając już istniejące.
Teraz to to dzieło – wy Polska Młodzież – musicie kontynuować i to jest wasz obowiązek. Jestem pewna, że spełnicie go dobrze!
Róża Olejniczak Kisielewska